To zdanie usłyszałem w czasie rozmowy z jedną z pań pracujących w sądzie. Ta bardzo smutna prawda przewija się przez wiele rozmów, które przeprowadzam z pracownikami sądów w całej Polsce, ale tym razem ktoś ją ujął tak dosłownie, że skutecznie wprawiła mnie w przygnębienie. Przed moimi oczami nagle przewinęła się cała plejada wartościowych osób, z którymi pracowałem przez tych blisko dwadzieścia lat, a które nie wytrzymały atmosfery. Miałem akurat takie szczęście, że pracę w sądownictwie rozpoczynałem w nowo powstającym wydziale, do którego zatrudniono praktycznie same nowe osoby. Był rok 2001, kiedy tworzono wydziały Krajowego Rejestru Sądowego. W praktyce nikt z nas – łącznie z kierownikami, nie wiedział, jak będzie wyglądało funkcjonowanie tego wydziału. Zarówno sekretariat, jak i kadra osób orzekających (głównie referendarzy sądowych) – wszyscy od podstaw uczyliśmy się swojej pracy i wypracowywaliśmy procedury postępowania w rozmaitych sprawach, które wykorzystywane są do dzisiaj. Pamiętam te burzliwe dyskusje nad ustawą o KRS, aktami wykonawczymi, przepisami proceduralnymi, kiedy wspólnie dochodziliśmy do rozwiązań. Wspaniale nas to integrowało i jednocześnie powodowało, że każdy przez to czuł się częścią jakiejś całości. Czuliśmy się odpowiedzialni. Wtedy nie miało większego znaczenia to, że po wypłacie z bankomatu mogłem podjąć zaledwie 650 zł. Atmosfera pracy była rewelacyjna. Obecnie pozostało z niej bardzo niewiele. Także z tamtego zespołu została garstka. Wysokość wynagrodzeń, kadrowe decyzje personalne, niewyobrażalny wzrost obowiązków i wieloletni brak podwyżek spowodowały, że większość zmieniła pracę. Odeszli w poczuciu braku docenienia, część z niesmakiem związanym z różnymi zdarzeniami, które nie powinny mieć miejsca. Zastanawiając się, czym jest spowodowane to, że pracownicy sądów żyją w ustawicznym poczuciu niedocenienia, bycia źle traktowanym, doszedłem do kilku wniosków.
Pracuję na 102%, a i tak nikt tego nie docenia, a nawet wiele osób ma pretensje, że nie na 200%. To jest niestety smutna prawda naszej sądowej codzienności. W większości sądów choćby się pracowało nie wiem jak sprawnie i kompetentnie, trudno znaleźć przejawy tego, że jest się wartościowym. W całym systemie brakuje pieniędzy w funduszu płac, więc mało kto oczekuje podwyżek, premii, czy nagród. Przełożeni często nie są przygotowani do kierowania zespołami ludzi i wydobywania z nich tego, co najcenniejsze, a dodatkowo sami są przepracowani, wykonując obok czynności kierowniczych pracę liniową. Ustawicznie muszą stawiać czoła brakom kadrowym z jednej strony i przerośniętym oczekiwaniom dokonywania cudów ze strony władz sądów. Trudno w tej sytuacji oczekiwać od nich jeszcze wydobywania z ludzi potencjału. Nawet jeśli to potrafią, nie starcza pewnie na to siły i czasu. Zamiast kierować się dobrymi radami wynikającymi z postulatów psychologii humanistycznej, która patrzy na człowieka, jak na indywidualność, której wystarczy stworzyć warunki, by okazała się przydatna w organizacji, sądowi włodarze sięgają głównie po narzędzia psychologii behawioralnej: gdy wystawisz głowę ponad szereg – dostaniesz prądem, nagród nie przewidziano. Tresowanie strachem – tyle pozostało. Psychologia humanistyczna doradza: prowadź z człowiekiem dialog, rozmawiaj. Tymczasem w sądach spotykamy głównie manipulację, knucie w kuluarach, brak otwartej komunikacji.
Ania pracuje na dzienniku podawczym, w jednym z dużych sądów. Pracuje od godz. 7:30 do 15:30, ale codziennie zostaje po 2-3 godziny dłużej. Czasu nie starcza na wykonanie obowiązków. Do ich biura codziennie przychodzi kierowniczka i pyta: „Zrobiłyście dzisiejszy wpływ?” Codziennie ze spuszczoną głową odpowiadają: „Nie”. – Czuję się, jakbym nic nie znaczyła. W domu Ania płacze, nie ma siły uśmiechać się do rodziny. Po obudzeniu wklepuje krem w spuchnięte oczy i tak codziennie. Czuje się źle, choć wie, że pracuje sumiennie i nie ma możliwości zrobić więcej. Ma kredyt hipoteczny i rodzinę – nie może tak łatwo zmienić pracy.
Brak nadziei pracowników sądów nie jest jednak spowodowany wyłącznie złą atmosferą w sądzie, nastawieniem kierownictwa, sposobem komunikacji z urzędnikami i brakiem szacunku. Sytuacja w konkretnym sądzie jest oczywiście najważniejsza. Odpowiednia atmosfera potrafi znacznie zmniejszyć dotkliwość złego systemu. Brak jasnych oczekiwań wobec pracowników, nieprecyzyjne zakresy obowiązków, niedomówienia i konieczność zgadywania oczekiwań kierownika, brak jasnych zasad wynagradzania i wypłaty nagród, negatywny odbiór zasad wypłaty świadczeń z funduszu świadczeń socjalnych – to powody, dla których atmosfera pracy w sądach może stać się dla wielu osób nieznośna. Gdy do tego dojdą oczekiwania, że nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań, represje za ich zadawanie – zaczynamy mieć do czynienia z głęboką patologią.
Jak mówi przysłowie – ryba psuje się od głowy. Jak mają się czuć urzędnicy, którzy zobowiązani ustawą uzyskali wykształcenie wyższe, a potem zniesiono ten wymóg? Tak nie traktuje się ludzi, których się szanuje. Dysproporcje płacowe, brak regulacji prawnych dotyczących wysokości płac urzędników (proszę, niech nikt mnie nie przekonuje, że widełki 1 850-12 000 zł są jakąkolwiek regulacją). To akurat nie są grzechy władz konkretnych sądów, tylko brak poważnych rozwiązań systemowych, które powinny wyjść z resortu sprawiedliwości.
Słuchając i czytając o tym, co dzieje się w sądach, najbardziej szkoda mi tego, że nikt nie potrafi wykorzystać potencjału rzeszy pracowitych i obowiązkowych ludzi. Ostatnio doszły mnie słuchy o pewnym dyrektorze spółki Skarbu Państwa, który szczególnie poszukuje do pracy osób pracujących w sądach. Nie ze względu na ich szczególne umiejętności. Twierdzi on, że skoro potrafią oni być tak pracowici za takie wynagrodzenie, to koniecznie chciałby ich mieć u siebie.